Mówią ponglishem, chcą indyka na Wigilię, do szkół
sobotnich chodzą niechętnie. Ale i w Wielkiej Brytanii, Irlandii,
Niemczech czy Hiszpanii też nie czują się jak w domu. Właśnie dorasta
pierwsze masowe pokolenie naszych dzieci trzeciej kultury. Tylko nie
wiadomo, na kogo: Polaków, Brytyjczyków czy może Europejczyków.
–
Jeszcze w nursery były pewne problemy, bo Krzysio angielskiego
praktycznie nie znał, tyle co podłapał z bajek, jakie specjalnie mu
kupiliśmy na płytach do słuchania. Czasem narzekał, że dzieci i
opiekunki go nie rozumieją. W reception class było już trochę lepiej,
szczególnie że urodził się w listopadzie, więc naukę zaczął w wieku
pięciu lat, a nie czterech. A odkąd jest już w primary school,
praktycznie nie ma problemów z językiem. Wręcz przeciwnie, coraz
bardziej zapomina polski – Monika Dąbrowska, która sześć lat temu
wyjechała do Londynu z trzyletnim wówczas synkiem Krzysztofem. Zapytana,
jak jej syn daje sobie radę w innym kraju, opowiada głównie o szkole i
języku. Bo to z perspektywy rodziców podstawowe problemy polskich dzieci
aklimatyzujących się na emigracji. I typowe jest także to, że z czasem
językiem, którego dziecko
trzeba uczyć, staje się polski. – Obiecywaliśmy sobie, że będziemy dbać
o to, by i polski dobrze znał, ale wie pani, jak to jest: praca,
obowiązki i czasu nie ma wcale tak dużo. Ale pilnujemy, by chodził do
sobotniej szkoły polskiej i co roku staramy się go przynajmniej na dwa
tygodnie do dziadków do Polski na wakacje wysyłać – dodaje Monika.
Podobnie
brzmi opowieść Małgorzaty Norek-Klos o jej córce, 5-letniej Antosi. –
Urodziła się w Wielkiej Brytanii, jednak kiedy miała kilka miesięcy,
wyjechaliśmy do Niemiec. Tam mieszkaliśmy do 2011 r., po czym
przeprowadziliśmy się do Polski. Pół roku temu stwierdziliśmy, że jednak
w Anglii będzie nam lepiej, i z powrotem przyjechaliśmy tu do
Birmingham. Antosia chodzi do reception class, czyli jakby naszej
zerówki, i naprawdę szybko uczy się angielskiego. Polskim cały czas
posługujemy się w domu, pamięta też troszkę niemieckiego z przedszkola.
Oczywiście, że musi dostosować się do tutejszych szkół i życia, więc
kładziemy nacisk na język angielski, ale nie wyobrażam sobie, by w
przyszłości nie mówiła, czytała po polsku, by nie znała historii Polski,
literatury i kultury – zapewnia kobieta.
Od tego roku szkolnego będzie więc posyłać córkę także do polskiej
szkoły sobotniej. A co, jeśli za kilka lat Antosia się zbuntuje, bo
będzie chciała mieć wolne weekendy, jak jej koledzy? Norek-Klos
odpowiada, że nie będą jej zmuszać, ale będą się starać, by pozostała
Polką. Tyle że na Wyspach, bo powrotu do Polski sobie nie wyobraża.
>>> Polecamy: Migracje w UE: południe Europy ucieka do NiemiecStatystyki nie sprostają
Jak
pozostawić w dzieciach pamięć o korzeniach i pomóc im zasymilować się w
nowym kraju – to nie są dylematy tylko dwóch rodzin. Takie wybory
podejmują i podejmować będą setki tysięcy Polaków, którzy wyemigrowali
ze swoim potomstwem, sprowadzają je z Polski i wychowują tam, gdzie
żyją, albo rodzą na emigracji.
Ile jest takich dzieci? Tu zaczyna się kolejny problem, bo statystyka nie radzi sobie ze złożonością sytuacji. Dane GUS
wskazują, że latach 2011–2012 nasi emigranci zarejestrowali w polskich
urzędach stanu cywilnego 66 tys. dzieci urodzonych za granicą. Z spisu
powszechnego z 2011 r. wynikało, że za granicą przebywały wtedy 222 tys.
dzieci do 14. roku życia. Ale to nie jest pełna statystyka, bo sporo
dzieci urodzonych na emigracji nie jest rejestrowanych w Polsce, a
statystyki nie objęły starszych nastolatków.
Choć
pod względem liczby narodzin przypadających na parę od lat jesteśmy na
szarym końcu światowej listy, bo na 223 kraje Polska zajmuje 209.
miejsce, to zupełnie inaczej przedstawia się ta statystyka w stosunku do
polskich dzieci urodzonych w Wielkiej Brytanii. A jak wynika z
najnowszego raportu „Polska w Europie: przyszłość demograficzna”, matki
pochodzące z Polski rodzą w Wielkiej Brytanii najwięcej dzieci spośród
wszystkich imigrantek. I tak w 2010 r. Polki urodziły na Wyspach 19 762
dzieci, podczas gdy jeszcze w 2001 r. – tylko 896. Socjolog ze Szkoły
Wyższej Psychologii Społecznej Mirosław Bieniecki dodaje, że trzeba
wziąć pod uwagę jeszcze jedną okoliczność. Zdarza się, że Polki jadą na
poród do kraju, a potem wracają na Wyspy. Łącznie na emigracji może
przebywać ponad 300 tys. młodych Polaków.
I tu
statystyka znowu się komplikuje, bo właściwie nie wiadomo, czy mówimy na
pewno o Polakach. Na kogo wyrosną dzieci na emigracji? Chociaż rodzice
zarzekają się, że będą wychowywać je tak, by nie zapomniały o
korzeniach, to nie ma pewności, czy to się uda.
–
Nie wiem. Taka odpowiedź na pewno pani nie zadowoli, ale nikt nie wie –
odpowiada zapytana o przyszłość tych dzieci prof. Halina
Grzymała-Moszczyńska, psycholog kulturowa specjalizująca się w badaniu
emigracji. – Oczywiście bardzo wiele zależy od rodziców, od tego, czy
będą się starali i czy będzie im się chciało wozić dzieci do szkół
sobotnich, a potem razem z nimi odrabiać te lekcje, czytać po polsku i
dbać o kontakt z ojczyzną. Wielu na pewno będzie tak robić, ale wielu
nie, bo albo nie mają na to czasu i sił, albo złudnie wydaje im się, że
lepiej dziecku nie mieszać w głowie i skoro już mieszka w Anglii,
Niemczech czy Hiszpanii, to niech mówi tylko w tamtym języku i asymiluje
się. Takie podejście niestety może odbić się na nim po latach – mówi
Grzymała-Moszczyńska. Chodzi o poczucie przynależności. – Psychologia
miejsca zajmuje się sytuacjami ludzi, którzy w dzieciństwie często
przeprowadzali się i nie mają wytworzonego przywiązania do konkretnych
miejsc. W dorosłości trudno im zapuścić korzenie, odnaleźć się w jednym
miejscu. To jak z roślinami. Są takie, które mogą żyć bez korzeni, ale
nie mogą się bez nich rozwijać – tłumaczy psycholog.
>>> Polecamy: Plaga darmowych staży wykurzy "roszczeniowych" młodych Polaków na emigracjęFatamorgana kotwicy
Do
sytuacji dzieci polskich migrantów z unijnej fali otwierania rynków
pracy najlepiej odnosi się teoria dzieci trzeciej kultury. Termin „Third
Culture Child” został stworzony w latach 50. ubiegłego wieku przez
amerykańską antropolog Ruth Hill Useem i początkowo odnosił się głównie
do dzieci uchodźców, potomstwa ambasadorów, urzędników państwowych,
przedsiębiorców, wojskowych, misjonarzy. Do połowy lat 90. ubiegłego
wieku spojrzenie na zjawisko dzieci migrantów było dość wąskie. Myślano o
nich głównie jako o ofiarach wojen lub migracji ekonomicznych
spowodowanych biedą w krajach pochodzenia. Dzisiaj socjolodzy,
psycholodzy i antropolodzy rozszerzają ten termin także na potomstwo
nowych emigrantów nie tyle uciekających przed biedą, ile szukających
lepszej, bardziej stabilnej sytuacji ekonomicznej, szansy awansu i
rozwoju. I co ważne, dzieci, które wraz z nimi migrują, są inne niż te
ze starszych pokoleń. Wychowują się w globalnej kulturze i na pierwszy
rzut oka może się wydawać, że kulturowy miszmasz im nie przeszkadza, że
mogą swobodnie odnaleźć się w każdym miejscu. – W rzeczywistości, kiedy
dojrzewają, zaczynają zastanawiać się nad swoją tożsamością. I
potrzebują w miarę jasnego punktu odniesienia do tego, kim są. Może
wydawać się niezwykle atrakcyjne być dzieckiem trzeciej kultury,
mieszkać na pięciu kontynentach świata, znać kilka języków. Tyle że te
dzieci jako dorośli mają problem z identyfikacją i odpowiedzią na
rutynowe pytanie: „Skąd jesteś?” – mówi profesor Grzymała-Moszczyńska. –
Do mnie już trafiają, choć nie jestem psychologiem klinicznym ani
psychoterapeutą, rodziny z takimi problemami, z trudnościami w
odnalezieniu się – dodaje.
Podobne obserwacje ma
Alicja Kaczmarek, kierownik Polish Expats Association, organizacji
pomagającej Polakom w odnalezieniu się w nowej kulturze. Zauważyła, że
40–50-letnie potomstwo emigracji powojennej teraz zaczyna szukać
własnych korzeni. Ludzie ci przychodzą na kursy języka polskiego, chcą
posłuchać o kulturze. Odzywa sie w nich po latach jakiś niedosyt i
próbują go zaspokoić. Dzieci trzeciej kultury często cierpią na
fatamorganę kotwicy – zjawisko polegające na poczuciu straty,
konieczności powrotu do jakiegoś miejsca, dążeniu do wyjazdu do innego
kraju, nawet jeśli pojawia się szansa zamieszkania na stałe tam, gdzie
akurat są.
>>> Czytaj również: Raport Banku Światowego: dwustronna migracja poprawiłaby sytuację na świecieWigilijna ryba
Jak
przyznają psychologowie, wiele zależy od rodziców dzieci przeniesionych
w nową kulturę. A postawa Moniki Dąbrowskiej i Małgorzaty Norek-Klos
wcale nie jest aż tak powszechna. Podejście do tego, jak wychowywać
dzieci na emigracji, jest bardzo różne, bo nie ma wzorca. Dla rodziców
jest to nowa, nierozpoznana sytuacja. Wiele zależy od tego, jaki był
powód wyjazdu. Jeżeli chodziło o poszukiwanie lepszego świata, to
rodziny mogą się wstydzić swojej polskości. – Nie chcą rozmawiać na
ulicy w ojczystym języku, bo źle się z tym czują. Unikają szkoły, do
której chodzą ich dzieci. Nie mają poczucia pewności siebie i to
niestety przekazują synom i córkom – mówi Alicja Kaczmarek. Są nawet
tacy, którzy rezygnują z obchodzenia świąt na polską modłę, bo wolą się
nie wyróżniać. Dzieci czują się zagubione, bo nie wiedzą, jaki mieć
stosunek do języka rodziców. To zdaniem Kaczmarek ogromny błąd. –
Dziecko nie powinno się wstydzić głośno powiedzieć, nawet jak koledzy
będą się z tego śmiać, że w Wigilię jadło rybę, a nie indyka. Duma z
własnej kultury jest naprawdę bardzo ważna – tłumaczy Kaczmarek.
Zdaniem
psycholog Justyny Michałowskiej, która zajmuje się problemami rozwoju
dzieci i wychowaniem dziecka dwujęzycznego, problem z językiem nie
polega tylko na tym, czy ktoś umie mówić poprawnie, czy nie. Wiadomo, że
na emigracji język ubożeje. Tym bardziej że dzieciaki słyszą go przede
wszystkim od rodziców – nie mają możliwości podsłuchania, jak mówi ich
babcia, nauczyciel w szkole czy ludzie w autobusie – są zdane na ten
zasób słownictwa i styl, jakim posługują się ich rodzice. Jednak sprawa
jest znacznie głębsza. Z językiem wiąże się bowiem poczucie tożsamości.
Nie da się go dobrze nauczyć, jeżeli za tym nie podąża głębsza znajomość
kultury i kontekstów językowych.
Językowy rozjazd
Kolejny
problem z językiem zaczyna się, gdy dziecko już zna angielski, a
rodzice nie. A takich osób, jak wynika z obserwacji Alicji Kaczmarek,
jest sporo. Opowiada historię pewnej nastolatki, która na pytanie, czy
lubi szkołę, odpowiedziała z entuzjazmem, że uwielbia. Powód? Bo tam
może poczuć się dzieckiem. A kiedy wraca do domu, musi wydorośleć,
ponieważ jako jedyna w rodzinie mówi po angielsku. Rodzice sadzają ją
więc przy telefonie, żeby dzwoniła do urzędów, do banków,
do lekarzy. Niby chodzi tylko o tłumaczenie, ale dziewczynka wie, że
jak źle coś powie, mogą rodzicom nie dać pożyczki w banku albo lekarz
wyda mamie złą receptę. – Często chodzi o sprawy, którymi dzieci nie
powinny być obarczane. To jest zbyt duża odpowiedzialność – mówi
Małgorzata Demetriou, pracująca w Wielkiej Brytanii pracownica społeczna
i autorka książki „Droga Gosiu/Dear Gosia” z listami, które dostała od
dzieci mieszkających w Wielkiej Brytanii. Ale z tego rodzice nie zawsze
sobie zdają sprawę.
To niejedyny problem, jaki
wynika z rozjechania językowego między dziećmi a ich rodzicami. Rodzice,
którzy nie znają angielskiego i nie radzą sobie z tą sytuacją, za słabo
angażują się w życie szkolne. A to, jak mówią eksperci, jest bardzo
istotne, bo specyfika brytyjskiej edukacji polega właśnie na tym, że
rodzice znacznie bardziej niż w Polsce uczestniczą w tym, co się dzieje w
szkole. Na przykład w przygotowaniu przedstawień – praca nie praca,
przygotowują stroje, ustawiają dekoracje. – Polacy, szczególnie ci,
którzy nie znają języka albo znają słabo i wstydzą się tego, szkoły
unikają i w nic się nie angażują – opowiada Kaczmarek. A dzieci wstydzą
się wtedy za rodziców.
Z kolei w często wybieranych
przez emigrantów szkołach katolickich trzeba uczestniczyć też w życiu
kościelnym. Brytyjczycy to wiedzą. A Polacy lubią dowieźć pociechę na
nabożeństwo i zniknąć. – I to też odbija się na tym, jak dzieci są
traktowane przez rówieśników – dodaje kierownik organizacji Polish
Expats Association. Kiedy pyta dorosłych, dlaczego nie uczą się
angielskiego, mówią, że nie jest im potrzebny. Żyją w polskich gettach,
chodzą do polskich sklepów, nawet nie wychodzą do innych dzielnic, bo
ich enklawa im wystarczy, a praca, którą wykonują, nie wymaga
pogłębionej znajomości języka. Efekt jest taki, że na wywiadówce
dowiedzą się o swoim dziecku tyle, ile ono samo przetłumaczy z rozmowy z
nauczycielami. A kiedy zaprosi ono do domu kolegów, mama nie wie, o
czym rozmawiają. Aż nadchodzi taki moment, że nieznającym angielskiego
rodzicom trudno jest porozumieć się z własnym synem czy córką.
Szczególnie kiedy dzieci zaczynają dorastać. – Nastolatki przeżywają
burzę hormonów, rządzą nimi emocje, a trudno będzie im o tym
opowiedzieć, bo będzie im brakować słów, a także wspólnego języka z
rodzicami – mówi Justyna Michałowska.
Niezasymilowani
emigranci nie tylko nie znają języka, ale też niuansów kultury
brytyjskiej. A te mają ogromne znaczenie. Chociażby przy organizowaniu
urodzin dla dzieci. Zwyczaj podpowiada, że w przedszkolu zaprasza się
całą grupę wraz z rodzicami. Dla wszystkich, także dla dorosłych, trzeba
mieć przygotowany poczęstunek. Przy wyjściu zaś każdy maluch dostaje
choćby symboliczny prezent. A polscy rodzice zapraszają wybrane dzieci
bez rodziców. I ich pociecha znowu ma powód do wstydu.
Żeby
unikać takich sytuacji i pomóc Polakom w integracji, organizacja Polish
Expats Association uczy ich, na czym polegają różnice. Robi to w ramach
swojego projektu współfinansowanego z funduszu BBC „Children in Need”,
który ma na celu zapewnienie przyjaznego środowiska do rozwoju dzieci
oraz wsparcie ich rodziców w adaptacji w nowym środowisku kulturowym.
Jednak
jest też inna skrajność: to sytuacja, w której rodzice świadomie chcą,
aby ich potomstwo jak najszybciej nauczyło się angielskiego. I mówią do
nich w domu swoją angielszczyzną. Jedna z polskich nauczycielek w
brytyjskiej szkole opowiada, że spotyka się z rodzicami, którzy tak
bardzo chcą integrować swoje dzieci, że zabraniają im rozmawiać po
polsku nawet w szkole, z kolegami z kraju. Maluchy na tym cierpią, bo są
jeszcze bardziej odizolowane – nie należą ani do paczki miejscowych,
ani do napływowych. Z trudem znajdują swoje miejsce w grupie.
Ta
złożona sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, gdy dołożymy do niej
problemy współczesnych brytyjskich nastolatków, które przeżywają ogromny
kryzys... tożsamości. Czują się zagubione w świecie bez autorytetów. W
szkołach z tego powodu są nawet prowadzone różne specjalne zajęcia. I w
takich okolicznościach polscy uczniowie czują się podwójnie zagubieni.
Zachłyśnięci
Eksperci
mówią, że dzieci na emigracji dzielą się na dwie grupy. Pierwsza to te,
które urodziły się w Wielkiej Brytanii albo przyjechały, kiedy były
jeszcze bardzo małe. Jeżeli pochodzą z pierwszej fali emigracji i
przyjechały na Wyspy w 2004 r., teraz chodzą do podstawówek. Mówią po
angielsku o wiele lepiej niż ich rodzice. Nie mają szczególnych
problemów z adaptacją.
Gorzej jest ze starszymi,
które przyjechały już jako nastolatki. Alicja Kaczmarek mówi, że
charakterystyczne dla nich są dwie postawy: wycofanie się (takie osoby
czasem mogą się stać kozłem ofiarnym w klasie) albo próba wtopienia się w
nowe środowisko za wszelką cenę. Nastolatki potrafią się zachłysnąć
nową kulturą – brytyjskie dzieci są bardziej wyzwolone, spędzają czas w
klubach. Ten świat jest imponujący, ale przynależność do niego wiąże się
z odcięciem od polskości. I chcąc należeć do nowego środowiska, dzieci
się odcinają. Czasem dochodzi wręcz do tego, że uważają się za lepsze,
lokalne. – Potrafią się nieładnie zachowywać wobec dzieci pakistańskich,
bo one są kolorowe, a my białe – mówi Bieniecki.
Nastolatki,
które z polskiego systemu trafiają do brytyjskiego, muszą uporać się
nie tylko z dostosowaniem się do nowego środowiska, ale również z nauką,
a tu mają pod górkę z powodu języka. Dlatego mogą wypadać gorzej na
egzaminach. Tu znowu wiele zależy od rodziców. Jeśli zawalczą o
pociechy, te będą czuły wsparcie i lepiej sobie poradzą.
Tak
jest choćby z 16-letnim Mirosławem Blicharzem, który do Anglii wyjechał
prawie pięć lat temu. – Pierwszy tydzień był fajny, ładna okolica,
parki, inne sklepy. Bardzo mi się podobało. Potem jednak trzeba było
pójść do szkoły, wcześnie wstawać, a i pogoda zrobiła się brzydka, taka
typowo angielska. No i w szkle nie było lekko, a problemem był głównie
język. Niby uczyłem się go w Polsce, ale nie na tyle, by dawać sobie
swobodnie radę podczas nauki. Na szczęście trafiłem to takiej szkoły, w
której było już bardzo dużo Polaków i różnych innych dzieci emigrantów, a
więc nauczyciele byli przyzwyczajeni i starali się pomagać – wspomina
Mirek, który szybko w Wielkiej Brytanii został Miro. Teraz Miro mówi już
swobodnie, wkrótce zaczyna naukę w college’u, gra w lokalnej drużynie
piłkarskiej i ma równie wielu kumpli Anglików, Hindusów i Polaków. Jest
też ministrantem w polskim kościele, czyta i uczy się po Polsku.
E-społeczność
Na
pytanie: „Kto ty jesteś?”, dzieci emigrantów odpowiedzą sobie jako
dorośli. Można im jednak pomóc w kształtowaniu świadomości. – A nawet
musimy im w tym pomóc – apeluje profesor Halina Grzymała-Moszczyńska. –
Same polskie centra działające na emigracji, oferujące kursy krakowiaka,
to za mało. Te dzieci to pokolenie mediów społecznościowych i choć sam
Facebook czy Skype nie zastąpią kontaktu z rodzinami w Polsce, to mogą
posłużyć do budowania wspólnoty młodych emigrantów rozsianych po
Europie. Taką e-społeczność powinien koniecznie budować polski rząd. To
jemu powinno zależeć na tym, by młode pokolenie zostało Polakami –
dodaje Grzymała-Moszczyńska.
Mira takie pytanie o
jego tożsamość zaskakuje. – Kim jestem? Ojej, to trudna sprawa. Po
przyjeździe głównie czułem się polskim emigrantem, wiele podstawowych
czynności wykonywało się tu inaczej, nawet zakupy w sklepach. Teraz już
czuję się tu całkiem swojsko, szczególnie w Birmingham, gdzie mieszkam
przecież jedną trzecią życia. Ale nie, Anglikiem nie jestem, wciąż
jestem Polakiem. Chyba najsilniej na mnie podziałało to, że w
Birmingham, gdzie mieszkam, jest sporo Polaków, którzy zostali tu po II
wojnie światowej. I kiedy patrzę, jak oni dbają o swoją historię, o
polskość, jak uczyli dzieci i wnuki o Polsce, to i ja staram się dbać o
moją – dodaje bardzo dojrzale nastolatek.
Miro nie
wie, czy kiedyś wróci do Polski na stałe, ale na wakacje regularnie
wpada. – Ale tak samo nie wiem, czy zostanę w Brytanii. Mogę przecież
wyjechać do Australii, Kanady czy gdziekolwiek indziej. Szczególnie że
znam dobrze angielski – zapowiada.
Mirosław
Bieniecki, który zajmuje się badaniem środowisk emigranckich, uważa, że
to właśnie charakterystyczna postawa tego nowego młodego pokolenia. Dla
nich wyjazd nawet na drugi koniec świata to nie jest ani wielkie
wyzwanie, ani wielkie wydarzenie. – Jeszcze 15–20 lat temu wiązał się z
bardzo długotrwałą utratą kontaktu, a dziś przyjeżdża się z emigracji do
Polski na weekend czy na rodzinną imprezę i nie ma w tym nic
nadzwyczajnego – mówi socjolog.
– Poznawanie innych
kultur, znajomość języków to ogromny plus, może pomóc w łatwiejszym
znajdowaniu pracy, ale oznacza też, że te dzieci niekoniecznie będą
wracać do Polski. Bo ta nie będzie dla nich pociągająca – dodaje prof.
Moszczyńska. – Dokładnie tak: te dzieci, gdy już dorosną, pojadą tam,
gdzie będzie lepsza praca, lepsze szanse na karierę – mówi Bieńczyk.
Oczywiście te, które całkiem się nie zagubią w poszukiwaniu tożsamości."
źródło: http://forsal.pl/artykuly/724561,dzieci-polskich-emigrantow-wielka-brytania-niemcy-usa.html
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
"Błogosławieni pokój czyniący, albowiem oni synami Bożymi będą nazwani."
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.