czwartek, 7 marca 2013

Mediolański przełom

Edykt mediolański cesarza Konstantyna Wielkiego to fakt ze wszech miar przełomowy – niewiele znajdzie sobie równych w całych dziejach ludzkości, w historii zaś Kościoła śmiało można go lokować na drugim miejscu po zesłaniu Ducha Świętego.

Przełomowość edyktu mediolańskiego nie budzi najmniejszych wątpliwości – z chwilą, gdy publicznie wybrzmiały słowa: Postanowiliśmy (…) chrześcijanom i wszystkim dać zupełną wolność wyznawania religii, jaką kto zechce oraz nikomu nie można zabronić swobody decyzji, czy myśl swą skłoni do wyznania chrześcijańskiego, czy do innej religii, którą sam za najodpowiedniejszą dla siebie uzna, nic już nie miało pozostać takie samo jak wcześniej.

Definitywnie skończył się świat pogański – wszechwładny imperator świata otworzył jego drzwi dla Ducha Świętego. Wskutek ofiarowania przezeń chrześcijanom całkowitej wolności wyznania i działania Chrystusowa Ewangelia mogła nieodwracalnie świat przemienić, niosąc mu cywilizację miłości, prawdy, dobra, piękna i sprawiedliwości.





Wszyscy bez wyjątku wyznawcy Chrystusa powinni we wdzięcznej pamięci zachowywać rok 313 oraz człowieka, który zaufał ich Bogu, choć w Niego nie wierzył, i posłuchał głosu Kościoła, pomimo iż nie był jego członkiem.

„Zielone światło” dla Ewangelii
Trudno przecenić wagę edyktu tolerancyjnego Konstantyna – w jednej chwili zakończył się trzystuletni okres prześladowań i status Kościoła diametralnie się odmienił. Mógł wyjść z podziemia i odetchnąć powietrzem wolności, po czym kontynuować swą służbę, odtąd już bez obawy, że spadną nań nowe krzywdy. Chrześcijanom zwrócono skonfiskowaną uprzednio własność, pozwolono też budować kościoły, zapewniając, iż w przyszłości nie zostaną zburzone.

W roku 313 chrześcijaństwo nie uzyskało bynajmniej pozycji uprzywilejowanej – zostało jedynie zrównane w prawach z kultami pogańskimi, cieszącymi się dotychczas pełną swobodą. To jednak wystarczyło. Na początku IV wieku Kościół był już na tyle okrzepły i sprawnie zorganizowany, by nie tylko sprostać wyzwaniom, jakie stawiało przed nim równouprawnienie, ale wręcz rozpocząć batalię o duszę pogańskiego świata. Już wszak półtora stulecia wcześniej poczęła wiara Chrystusowa wykraczać poza granice Imperium Romanum – nawrócenie około roku 190 panującego w Edessie króla Abgara przyniosło chrystianizację zajmującego strefę buforową między Rzymem a Persją państwa Osroene, wskutek czego chrześcijaństwo wkrótce stało się narodową religią syryjskiej ludności Mezopotamii.

Uzyskawszy zatem „zielone światło”, Ewangelia rozpoczęła proces przenikania stygnącego religijnie świata grecko‑rzymskiego – jej zwycięstwo było jedynie kwestią czasu. Konstantyn, aczkolwiek z pewnością pozostawał pod urokiem poznanej z kart Ewangelii osoby Jezusa Chrystusa i wysoko cenił chrześcijańskie normy etyczne, co więcej, zaniepokojony szerzącą się herezją doprowadził do sformułowania na soborze w Nicei (który sam zwołał i osobiście mu przewodniczył) ortodoksyjnego credoKościoła, własnego pogaństwa wyrzekł się dopiero na łożu śmierci. Nie minie jednak pół stulecia od jego zgonu, gdy cesarz Teodozjusz, również zwany Wielkim, uczyni chrześcijaństwo w formie nicejskiej religią państwową.
Dekonstantynizacja Kościoła
Chrześcijański Wschód od wieków czci Konstantyna jako świętego, ba jako isapostolos, czyli równego apostołom. Sporo w tym przesady wynikłej z późniejszego wschodniego cezaropapizmu, niemniej pamięć o nieocenionej roli, jaką odegrał ów wybrany przez Opatrzność do wyzwolenia Kościoła z okowów poganin, nieustannie tam trwa. Współczesny Zachód natomiast postrzega Konstantyna jako tego, który uczynił z Kościoła – używając określenia Lorda Actona – pozłacaną podpórkę absolutyzmu.

Dziś pięknoduchy Zachodu (zarówno ci w koloratkach, jak i ci rozchełstani pod szyją) zarzucają Kościołowi wielowiekowe utknięcie w „konstantynizmie”, z czego – jak to z perwersyjną radością głoszą wszem i wobec – dopiero teraz wyzwala go duch Soboru Watykańskiego II. Ich zdaniem Kościół właściwie wypełniał swą misję jedynie w okresie katakumbowym, później zaś zdradził ideały pierwszych chrześcijan i odszedł od nauki Jezusa Chrystusa, stając się narzędziem sprawowania świeckiej władzy. Postulują zatem powrót do stanu sprzed tysiąca siedmiuset lat, w czym ochoczo sekunduje im współczesna zlaicyzowana cywilizacja.

Propagatorzy Kościoła „zdecentralizowanego”, Kościoła „ubogiego”, Kościoła „pacyfistycznego”, Kościoła rzekomo „ewangelicznego” (zupełnie jakby przez wszystkie wieki swego istnienia po przełomie konstantyńskim Kościół nauczał nie Ewangelii, lecz jakichś szatańskich wersetów), zapominają albo nie wiedzą (bądź po prostu bezczelnie tę wiedzę ignorują), że pierwotny Kościół był oderwany od głównego nurtu rozwoju świata bynajmniej nie z własnej woli i własnego wyboru, lecz z powodu narzuconych mu przemocą uwarunkowań zewnętrznych.

Pierwotni chrześcijanie marzyli o odmianie swego ciężkiego losu i usilnie prosili Boga o cud skruszenia zatwardziałych w nienawiści serc swoich prześladowców. Śnili o władzy, która obejmie ich opieką i pozwoli na swobodną służbę Bogu i nieskrępowane głoszenie Dobrej Nowiny, nie w mroku katakumb, lecz na zalanym słońcem forum. A gdy modlitwy te zostały wysłuchane i spłynęło na nich dobrodziejstwo tolerancji, cała wspólnota wyznawców Jezusa wybuchnęła dziękczynnym: Alleluja!

Marzenie o katolickiej władzy
Trudno zrozumieć postawę dzisiejszych katolików, zwłaszcza tych konsekrowanych, wyrzucających Kościołowi „konstantynizm” i cieszących się z ostatecznego rozwodu Ołtarza z Tronem. Wszak to dzięki opiece owego Tronu mógł Kościół bez przeszkód przystępować do Ołtarza Bożego.

To prawda, że przełom konstantyński spowodował napływ do Kościoła wszelkiej maści oportunistów, a jego instytucja uwikłała się w doraźną, niejednokrotnie brudną politykę, tylko co z tego? To tylko kolejne wyzwanie do przezwyciężenia mocą Ewangelii. Kościół katolicki, który przez piętnaście stuleci nie miał pojęcia, że jest „konstantyński” (o swym „konstantynizmie” dowiedział się dopiero w XIX stuleciu z ust rozmaitych letnich Actonów czy wręcz wrogich Döllingerów), wyszedł z tej próby zwycięsko, rozszerzając naukę Jezusa Chrystusa na wszystkie kontynenty i ogłaszając Jego królowanie nad całym ziemskim globem.

A katolickim pięknoduchom z ciężko chorego na duszy Zachodu – zarówno tym w koloratkach, jak i tym rozchełstanym pod szyją – wypada jedynie zwrócić uwagę na rzecz, której prawdopodobnie i tak nie zrozumieją: że wyłącznie dzięki konstantyńskiemu sojuszowi Ołtarza z Tronem mogą dziś w sposób nieskrępowany snuć swe destrukcyjne teorie. Ich bracia w wierze z Syrii, Egiptu, Nigerii czy Pakistanu od stuleci albo zgoła nigdy nie cieszyli się taką wolnością. Asia Bibi marzy o katolickiej władzy, która wyzwoliłaby ją z celi śmierci, w której przebywa od z górą dwóch lat za zwykłe wyznanie swej wiary w Chrystusa.

http://www.pch24.pl/mediolanski-przelom,13037,i.html

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"Błogosławieni pokój czyniący, albowiem oni synami Bożymi będą nazwani."

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.